Przebiegli

Trwało to chwilę, jak wiosenna burza. Najpierw pojedynczo, potem grupkami, potem w zwartym szyku całkiem licznie, by znów pojedynczo jak zagubione krople deszczu na zakończenie ulewy. Maratończycy przemknęli przez Lektykarską, przy aplauzie niezbyt licznych gapiów stojących na chodnikach, w oknach i na balkonach oraz wozów policyjnych na sygnale, oczywiście.

Więcej było zachodu z przygotowaniem biegu, bo to i ulotki wrzucone do skrzynek z rysunkiem trasy i apelem do mieszkańców o wyrozumiałość dla organizatorów imprezy, zmian w organizacji ruchu itp. Ustawianie zapór, znaków zakazu wjazdu, objazdu  itd., a potem usuwanie tego wszystkiego i przywracanie ulicy do poprzedniego stanu. Czego się jednak nie robi dla propagowania i uprawiania sportu na świeżym powietrzu!

Takie występy mamy co roku o tej porze, w mieście jest ich coraz więcej. Tylko w ten weekend zamknięto wiele stołecznych ulic z tego powodu. 17. Półmaratonowi Warszawskiemu towarzyszył Bieg na Piątkę (chodzi o liczbę kilometrów). Przepraszam,  New Balance Bieg na Piątkę. Teraz nazwa żadnej imprezy nie może być prosta, musi zawierać w sobie nazwę głównego sponsora, żeby wszyscy wiedzieli i zapamiętali, kto ma kasę. Ów półmaraton, żeby nie było, to 17. Nationale Nederlanden Półmaraton Warszawski. No i już wiecie, gdzie się ubezpieczać.

Dziś nastąpiło załamanie pogody, wiał zimny wiatr, trochę pokropiło i pewnie dlatego impreza nie była tak liczna jak w przed rokiem, sądząc po tym, co widziałam z okna (bo jakoś… nie chciało mi się wychodzić na ten ziąb, wystarczył mi poranny spacer z psem). Ale wyczytałam, że ubiegłoroczna edycja zgromadziła 2 tys. uczestników i była jednym z 10 największych biegów w stolicy, statystyk dzisiejszej edycji jeszcze nie opublikowano.

Swoją drogą, nie pojmuję idei biegania po asfalcie. Ok, powiedzmy, że buty sportowe najnowszych technologii mają kupę bajerów amortyzujących uderzenie stóp o twarde podłoże – niech będzie stać na takie, przy optymistycznych rachunkach, połowę amatorów ścigania się per pedes ulicami miast – to i tak nikt mnie nie przekona o zdrowotnych walorach i zbawiennym wpływie biegania na stawy oraz kości naszych kończyn dolnych. Jak to zwykł dowcipkować znajomy ortopeda, przez sport do kalectwa.

Sam Arthur Lydiard – Nowozelandczyk, człowiek, który wynalazł jogging, znakomity i wielce utytułowany biegacz oraz trener lekkoatletyczny, był orędownikiem treningów na ścieżce leśnej, cenił i zalecał przy tym trening zrównoważony. Wprowadził jogging wśród ludzi będących w trakcie rehabilitacji kardiologicznej. Napisał pierwszą książkę o joggingu pt. „Bieg po życie” (1960 r.). „Wiem, jak obchodzić się z pacjentami wymagającym leczenia kardiologicznego. W latach 1961-62 w ciągu 8 miesięcy udało nam się przygotować takich ludzi do startu w maratonie – i ci ludzie wciąż żyją” – mówił w wywiadzie dla Biuletynu Flyer, wydawanego przez amerykański Twin City Track Club, w 1987 r. Miał wtedy 70 lat i był w świetnej kondycji sportowej, wciąż zaliczał maratony. Doczekał wprawdzie zacnego wieku (87 roku życia), ale – zmarł na zawał serca.

Tagi:

Brak odpowiedzi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

+ 63 = 69

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.